Czytaj słuchając: Michael Kiwanuka - Final Days (Bonobo remix)
6 Marca 2019, Koh Phayam, Tajlandia
(fragment dziennika - zachowana pisownia oryginalna)
Dla N. za bycie moim aniołem stróżem
8. Piętro, blok w samym centrum Warszawy.
Balkon a na nim ja, nerwowo odpalający papierosa.
Pogoda jak zwykle - chujowa. Szaro, buro, siąpi, jak to zwykle w Warszawie o tej porze roku. OBRZYDLISTWO. Tramwaje, auta, karetki, tłumy ludzi - klasyczna warszawska kakofonia dźwięków.
Powinienem był właśnie sprzątać, w końcu zaraz mają wpaść do nas znajomi.
Zamiast tego spoglądam raz po raz za barierkę, po raz kolejny zastanawiając się, czy śmierć nie byłaby najprostszym rozwiązaniem.
To nie tak, że chciałem skakać, nigdy nie zrobiłbym tego rodzicom i wtedy jeszcze narzeczonej. Za bardzo ich kocham.
Myśl o śmierci pojawiała się sama, zupełnie nieproszona. Każdego dnia, kilkanaście - kilkadziesiąt razy.
Stojąc na pasach zastanawiałem się, co by się stało gdyby uderzyło mnie auto. Jadąc rowerem przez most - nagle przebłysk - a co gdybym spadł. Wyższy mur mijany po drodze z pracy? Podpowiedź głowy - a może skok na głowę na beton?
Spadające windy, wejścia pod ciężarówkę, zderzenia, spalenia - nazwij to sam. W dowolnym momencie dnia, niezależnie od sytuacji, nagle potrafił pojawić się przebłysk, jakby krótka klatka z filmu ukazująca sposób jak ginę. Jakby jakiś pojebany geniusz śmierci cały czas z dupy podsyłał mi krótkie klatki ukazujące jak mogę w danym momencie zginąć.
I wiesz co w tym wszystkim najgorsze? Nie wydawało mi się to wcale takie złe rozwiązanie. W końcu i tak czułem, że nie czeka mnie w życiu już nic dobrego.
Bałem się gdy przychodziły te myśli, ale zarazem odnajdywałem w tych myślach pewnego rodzaju spokój.
Spokój którego nie doświadczałem już praktycznie nigdy indziej.