🧱 Odbudowa
30 Maj 2022, Boroszewo, Polska
Moja odbudowa zajęła ponad 4 lata.
Wszystko zaczęło się w styczniu 2018, kiedy straciłem pracę.
Aż do tego miejsca moje życie było pasmem sukcesów.
Trudno przypomnieć mi sobie cokolwiek co nie szło po mojej myśli.
Nagle wszystko się zmieniło.
Runął świat jaki znałem.
Stałem się porażką, przegranym, nic nie wartą kupą gówna.
Cały obraz tego kim byłem budowałem wokół sukcesu.
Pozbawiony swego tronu, zacząłem umierać.
Widok który rozpościerał się z okna mojego mieszkania był paskudny.
Prawie tak bardzo jak to co czułem w środku.
Patrząc w dół, wyobrażałem sobie ile salt jestem w stanie zmieścić by efektownie dokonać kresu tego pustego żywota.
Przy życiu utrzymała mnie miłość.
Na imię jej Natalia.
Tylko perspektywa nadchodzącego ślubu dawała mi siłę by przeżyć kolejny dzień.
Pierwsze jaskółki poprawy zaczęły przychodzić wraz z ucieczkami z Warszawy.
Mieliśmy masę roboty z przygotowaniami do naszego wielkiego dnia w szczerym polu.
Pomogła też bliskość rodziców, jak zresztą wielokrotnie w późniejszej historii.
Także i dla nich nie mogłem przestać żyć.
Połowa 2018, ślub i Madagaskar to okres chwilowej poprawy.
Lato po zbyt długo trwającej zimie.
Jesień to inna sprawa.
Demony znów zaczęły ucztę.
Koło listopada było niemal tak źle jak w szczycie depresji.
Gorzej o tyle, że nie miałem na co czekać.
Nic co trzymałoby przy życiu.
Coś musiało się zmienić.
Marzenie o ucieczce w tropiki towarzyszyło mi od samego początku studiów.
Widać pod skórą czułem że życie stolicy wyniszcza.
Decyzja zapadła na przestrzeni 3 minut.
Dzień później zwolniłem się z pracy.
2 miesiące i nasze stopy dotknęły lotniska w Bangkoku.
Życie na wyspie okazało się lepsze od oczekiwań.
Odżyłem.
Śmialiśmy się szczerzej, kochaliśmy mocniej, tańczyliśmy piękniej.
Okazało się że jest inna droga.
Dni nie spędzane przy komputerze.
Zero wyścigu.
Spotkania nie opruszone śniegiem.
Pełen nadziei, wróciłem na łono ojczyzny.
Kilka tygodni - tyle zajęło mi znalezienie się z powrotem w środku czarnej dziury.
Szczyt przypadł w Belgradzie.
Na kawalerskim kumpla ryczałem blisko godzinę, swoim atakiem paniki rozkosznie umilając czas reszcie gości restauracji.
Wyjechaliśmy znowu.
Tym razem w Europę.
Aż do Amsterdamu było ok.
Na miejscu mniej.
Na własne życzenie udusiłem się dymem zielonych latarni.
Rozpacz znowu pukała do drzwi.
Kraków.
Zwyżka formy.
Jeden z najlepszych okresów w historii.
Aż do dnia gdy znowu wyleciałem z pracy.
Ucieczka numer 3 - Urugwaj.
Nawet rajskie plaże Ameryki Południowej nie były wystarczającym remedium na ból który wciąż siedział w sercu.
Nie zrozumcie mnie źle, to wciąż bywał boski czas.
Jednak ucieczka, choćby i na koniec świata, nigdy na dobre nie rozwikła tego co w środku.
Kwarantanna na strychu rodziców.
Wiedząc co wiem dziś, sam wysłałbym tamtego siebie na krótkie wczasy w ośrodku zamkniętym.
Strach o tatę walczącego na pierwszym froncie covid, brak kasy, zamknięcie, wizja końca świata.
Zdecydowanie nie chcę tam już wracać.
Ciąża pośrodku ogólnoświatowego terroru może wydawać się osobliwym pomysłem.
Na taki dokładnie wpadliśmy.
Nie wiedząc gdzie będziemy mieszkać, za co będziemy żyć, ani czy świat lada dzień nie zetrze się na pył, poczęliśmy syna.
Miesiące z wielkim brzuchem przepełniał strach.
Choć precyzyjniejszym słowem byłaby paranoja.
Nie liczyło się nic, tylko by utrzymać dzieciątko.
Telefon dezynfekowałem 10 razy dziennie. Ręce 100.
Przez cały okres aż do narodzin ucięliśmy wszystkie kontakty ze znajomymi, a i z rodziną byliśmy na dystans.
Mówiłem - NIC innego się nie liczyło.
To wtedy zaczęło się też prawdziwe LECZENIE.
W zasadzie od Tajlandii zacząłem interesować się tym co w głowie siedzi.
Pisałem, medytowałem, generalnie dbałem o siebie bardziej niż kiedykolwiek w poprzednim życiu.
Jednak dopiero w Tczewie, odcięty od całego świata, pustelnik nie-z-wyboru, zacząłem zaglądać gdzie naprawdę boli.
Oswobodzanie się z kajdan przeszłości przybierało w moim przypadku dość ekstremalne formy.
Eksperymentowałem z psychodelikami, medytowałem tak długo że traciłem kontakt z bazą, próbowałem nawet wiary w boga.
Patrząc wstecz był to jeden z najdziwniejszych okresów w tym i tak dość dziwnym życiu.
Szamańskie transy i leżenie na brzuchu wsłuchując się w rytm jeszcze nienarodzonego serca.
Rozsupływanie psychiki i nocne rajdy do Kaufa, bo tylko wtedy nie było ludzi.
Niby ja, a jednak jakiś dziwny.
Wspomnienia sielanki tuż po narodzinach wypełniają mnie rozkoszą.
Chyba nigdy wcześniej nie czułem, że moje serce potrafi tak bić.
Przez lato przelecieliśmy na zwycięskiej fali.
Niesiony na skrzydłach nowonarodzonej miłości, wpatrzony w najpiękniejsze oczy jakie widział świat, miałem o co walczyć.
Po raz kolejny, to miłość dawała mi sens.
Kolejne turbulencje to początek tego roku.
Przygniotła mnie ta zasrana wieczna jesień, przedłużające się bezrobocie i powrót izolacji.
Było lepiej niż w poprzednich dołkach, ale wciąż źle.
Coś (znowu) musiało się zmienić.
Terapię zacząłem z końcem lutego.
Powiem uczciwie - nie miałem wielkich oczekiwań.
Gdyby nie to że wykombinowałem jak dostać ją za free, pewnie bym się nie zdecydował.
To co wydarzyło się od momentu pierwszej wizyty, trudno nazwać inaczej niż MAGIA.
To właśnie to słowo w moich prywatnych notatkach najczęsciej opisuje jak czułem się po moich wtorkowych spotkaniach z panem Krzysztofem.
Chciałym żeby to wybrzmiało, także dla przyszłego mnie:
Zawdzięczam terapii to kim jestem dzisiaj.
Wszystkie z niekończących się uśmiechów ostatnich miesięcy, to jak dobrze czuję się we własnej skórze, naprawione relacje, powrót pewności siebie, przygody ostatniego miesiąca, a przede wszystkim to że znowu (a może po raz pierwszy?) umiem naprawdę kochać to zasługa terapii.
Jestem inny.
Uleczony.
Znalazłem to czego szukałem od lat.
Siebie.